Spokojnych i radosnych Świąt Bożego Narodzenia, wszelkiej pomyślności w Nowym Roku!

Korespondenci wojenni kontra balast „dziennikarskiej” niefrasobliwości

Ogromna większość korespondentów wojennych to odważni ludzie i dobrzy fachowcy, którzy z narażeniem życia i zdrowia przekazują nam, to co powinniśmy wiedzieć o rosyjskiej inwazji na Ukrainę – ukazują między innymi bezmiar okrucieństwa moskiewskich żołdaków dopuszczających się zbrodni na cywilach. Jest jednak podszywająca się pod korespondentów wojennych mała grupa oszustów, która, niestety, wpływa na obraz tej wojny w światowych mediach. To łże korespondenci, „dziennikarze”, czyli dennnikarze (zapis celowy nawiązujący do kresu poziomu wykonywanego zawodu). Są głupcami, szkodnikami, pożytecznymi idiotami albo prowokatorami. Albo… Albo wszystkimi tymi postaciami po trosze…

Rozmawiałem niedawno z prawdziwym dziennikarzem. Wrócił na kilka dni z Ukrainy do swojej redakcji, tylko po to, aby zaraz tam wrócić. Nie nazywa siebie korespondentem wojennym, chociaż niejedną wojnę widział robiąc z niej relacje. Prosi, aby nazywać go po prostu reporterem. Znamy się kilkanaście lat. Jak na dziennikarza – reportera „przerażająco” skromny. Grozi mi, że jeśli ujawnię jego tożsamość to mnie… Ukarze mnie. Nie wnikam w jaki sposób, bo nie zamierzam go „dekonspirować”.

To, co mówi o przebierańcach, czyli ludziach, którzy nazywają siebie „korespondentami wojennymi”, poraża.

„Przeważnie to ludzie z mniejszych redakcji, nierzadko z lokalnych mediów, ale nie tych z pasa przygranicznego. Czasem znani, czasem nieznani. Z całego świata” – opowiadał. „Są krzykliwi, butni i łatwo rzucają się w oczy. Napis ‘Press’ noszą nawet na ‘d…e’” – powiedział znajomy reporter.  „Taki ‘korespondent’ nie ma często pojęcia o wojnie, nie mówiąc już przeszkoleniu, które dla poważnej redakcji powinno być obowiązkowe, bo od tego zależy zdrowie i życie ich dziennikarza. Są do bólu roszczeniowi wobec żołnierzy” – podkreślił.

Tutaj pada kilka przykładów, nie tylko z rosyjskiej inwazji na Ukrainę, w których dramatyczne sytuacje w wykonaniu udających korespondentów wojennych mieszają się z groteską. Gorzką. Mój rozmówca opowiada mi, że dennikarze – przebierańcy mają fioła na punkcie „obiektywnego” przekazywania informacji z frontu.

„Naoglądali się filmów, gdzie korespondenci rozmawiają ze stronami zbrojnego konfliktu” – zaznacza i wspomina niedawne wydarzenia z Ukrainy Młody człowiek pracujący w jednej z redakcji w środkowej Polsce zażądał od żołnierzy ukraińskich zaprowadzenia go na linie rosyjskie…” – opowiedział. „Jeden z oficerów najpierw się śmiał, a potem natychmiast w asyście kilku swoich ludzi odesłał tego chłopaka na tyły, złoszcząc się, że taki ‘dziennikarski balast’ absorbuje uwagę kilku żołnierzy mogących w tym czasie walczyć” – mówił mój znajomy. „A co, gdyby to było pod obstrzałem? Taki ‘balast’ upatrujący bezmyślnie w relacjach z wojny trampoliny dla kariery, gotowy zrobić każdą głupotę, aby zaistnieć, jest po prostu niebezpieczny. Mniejsza o to, że dla siebie, ale dla oddziału, dla ludzi, których wojskowi mają chronić” – tłumaczył.

Rozmawiamy, że wielu dziennikarzy nie rozumie, iż wojna to nie relacja z protestu rolników na drodze krajowej. A nawet autostradzie. Tutaj, przynajmniej podczas rosyjskiej inwazji na Ukrainę, korespondent musi być przez którąś ze stron wprowadzony na arenę działań wojennych. Wtedy, przez drugą stronę – jak przekonuje mój znajomy – może, chociaż nie musi, być potraktowany jako wróg. Ofiar wśród dziennikarzy jest już oficjalnie ponad dziesięcioro, ale nikt nie słyszał o śmierci reportera pracującego po rosyjskiej stronie, który zginąłby od kul Ukraińców. Za to Rosjanie napis „Pres” na kamizelce kuloodpornej traktują, jak tarczę. „Niestety, jakkolwiek infantylnie to zabrzmi, jest to niebezpieczne zajęcie. Dlatego, aby być w miarę ‘bezpiecznym’, trzeba słuchać dowódców, nie pokazywać tego, czego pokazywać nie wolno i opisywać takich szczegółów. Mrzonką jest ‘wolność’ słowa, na którą powołują się użyteczni idioci udający korespondentów wojennych” – opowiadał reporter.

„Tutaj musisz się podporządkować. Nie ma się też, co oszukiwać, chociaż na Ukrainie mi się to nie zdarzyło i nikt na przykład nie przeglądał moich dziennikarskich materiałów – jest cenzura wojenna. Inaczej dziennikarz będzie niebezpieczny dla wojska. Można jednak zrobić w tych warunkach rzetelną relację” – przekonywał mój znajomy.

Na ile przypadkowi, nieprzygotowani do pracy na froncie, często nie znający języków, dziennikarze są niebezpieczni dla żołnierzy wiadomo. Gorzej, kiedy podszywający się pod reportera, dziennikarz – amator dociera do zwykłych zmęczonych wojną ludzi. „Słyszałem o przypadkach, kiedy tacy amatorzy docierali do ostrzeliwanego przez Rosjan miasteczka i… byli traktowani, jak moskiewscy szpiedzy. Jeden z nich cudem uniknął ‘obywatelskiego’ linczu. Kretyn zostawił legitymację dziennikarską w plecaku kilka kilometrów od miejsca zatrzymania przez miejscowych. Uratował go ukraiński patrol” – mówił reporter.

Dodał, że wszystko dla tego nieodpowiedzialnego człowieka skończyło się dobrze, ale zaangażowanie sił i środków, aby wyjaśniać tę sytuację było niewspółmiernie duże wobec… skandalicznego zachowania się owego „dziennikarza”. „Nie był to Polak, nie wiem, czy jego redakcja go ukarała, ale po kilku dniach w sieci ukazały się jego ‘bohaterskie opowieści’” – podsumował mój znajomy reporter.

                                                     *** Zamiast komentarza ***

„Dziennikarski balast”, czyli potrzebny na wojnie, jak polska opozycja w sejmie, dennikarz, o ile niegroźny dla ukraińskich żołnierzy i cywilów, może sobie – moim zdaniem – chodzić po linii frontu. Nawet z parasolem z logo swojego medium, a był taki przypadek… Gorzej, kiedy przygotowane przez amatora „relacje” są wyssane z palce albo po prostu kłamliwe. Tak może być w przypadku niektórych zachodnich pseudo reporterów podskórnie przychylnych Rosji albo po prostu uważających, że Putin opamięta się i oszczędzi ich kraj, kiedy akurat jego armia będzie szła w kierunku Polski, a potem Niemiec czy Francji. Niektórzy reporterzy niemieccy przecież, w odniesieniu do inwazji moskiewskiej na Ukrainę, nadal używają rosyjskiego określenia „specjalna operacja wojskowa”.

Zachód nie rozumie wojny na Ukrainie, bo wielu zachodnich dziennikarzy, wydawców i właścicieli mediów nie rozumie tej wojny albo, co gorsza, usiłuje zacierać swoje błędy w opisywaniu genezy konfliktu…

Jedna z dziennikarskich central związkowych państwa położonego nieco dalej na zachód od frontu chce pomagać dziennikarzom ukraińskim i prawdziwym korespondentom wojennym z całego świata. Chwała im za to. Jednak pytani o to, jak zamierzają przetransportować kamizelki z napisem „Press” na Ukrainę, odpowiadają, że to nie mogą być kamizelki kuloodporne, bo to przecież broń, a Rosja mogłaby wówczas wystosować notę dyplomatyczną do ich kraju…

Amatorzy są wszędzie, ale na wojnie należy ich unikać.

Hubert Bekrycht

Dziennikarz, publicysta. Od 1992 r. w mediach. Pracował m.in. w prasie, Polskim Radiu, TVP (w latach 2016-18 dyrektor – red.nacz TVP3 Łódź), teraz w PAP. Od 2009 r. we władzach łódzkiego SDP – wiceprezes oddziału. Od jesieni 2021 r. w ZG SDP, sekretarz generalny SDP. Od 1 stycznia 2022 r. redaktor naczelny portalu sdp.pl, delegowany na to stanowisko przez ZG SDP.

sdp.pl

Поделиться новостью в социальных сетях:

Добавить комментарий

Ваш адрес email не будет опубликован. Обязательные поля помечены *