W epoce Brexitu zwykły podział na segment wartości konserwatywnych oraz lewicowo – liberalnych w mediach przeobraził się w inną klasyfikację – Brexiteers i Remainers.
Wspominam o tym sukcesywnie od dwóch lat. Język brytyjskich mediów czasów Brexitu bardzo się zmienił. Zradykalizował, zbrutalizował – dokładnie jak w Polsce czy Stanach Zjednoczonych, choć z zupełnie innych powodów. Z jednej strony stał się widoczną ofiarą walki politycznej między Brexiteers i Remainers, a z drugiej – efektem bumerangu — nakręca spiralę agresji i generuje w przestrzeni publicznej coraz ostrzejszy konflikt. Tak więc po jednej stronie mamy lewicowo – liberalne BBC, „Guardiana” (400 tys. egzemplarzy dziennie), „Observera” (290 tys.), „Independenta” (128 tys.), a niedawno doszlusował tu także „Financial Times” — opowiadający się za pozostaniem w Unii. A naprzeciw – konserwatywne „The Times” (442 tys. egzemplarzy), „The Daily Telegraph”( 635 tys.), tabloidy: „Daily Mail”, z niedzielnym wydaniem „Mail On Sunday” (2.1 mln), oraz „Sun” (3 mln) plus tygodnik „Spectator” (70 000) — optujący za, miękkim czy twardym rozwodem z Unią. Warto tu dodać, że strona konserwatywna nie dysponuje ani jednym medium elektronicznym, oczywiście prócz wydań dzienników on-line.
Minęły już czasy, kiedy National Audit Office, Komisja Kontroli, powoływana przez parlament, okazywała się skutecznym narzędziem regulowania nieprawidłowości w mediach, np. brak jawności i transparentności gospodarowania pieniędzmi z abonamentów w BBC czy jej polityczną stronniczość. A OFCOM, państwowy organ nadzorujący rynek mediów, radio, TV i video, działał stanowczo i dawał sobie radę z nadużyciami zaufania, wiarygodnością dziennikarzy czy wyskokami obyczajowymi w tym światku. Od dwóch lat te, z założenia ciała publiczne, są częścią ogólnego chaosu, wyczekiwania na stabilniejsze jutro i działania na przetrwanie. Należy jednak powiedzieć, że rynek medialny wciąż stabilizuje „dobre wczoraj” i np. nie ma tam art. 212 KK, czyli „występku, który polega na zniesławieniu, pomówieniu osoby, grupy osób czy instytucji” . I label case można wytoczyć jedynie z oskarżenia prywatnego, a zwykle czynią to politycy, którym nie podoba się artykuł i twierdzą, że dziennikarz czy gazeta naruszyła jego dobra osobiste. I nie ma także odpowiednika artykułu 38 polskiej ustawy o prawie prasowym, a więc w przypadku procesu o ochronę dóbr osobistych, istnieje obowiązek wspierania prawnego dziennikarza przez wydawcę. Nie tylko prawnego – często w wydawnictwie istnieje także tzw. label case insurance, właśnie na wypadek procesu o zniesławienie.
Brexit nazwany został na Wyspach Uncivil War, w nawiązaniu do nazwy amerykańskiej wojny secesyjnej, Civil War. Tak powszechne jest odczucie, że — jak podczas konfliktu zbrojnego — „wszystkie chwyty są dozwolone”. Lewica wciąż, przytaczając bardziej lub mniej wiarygodne dane, straszy ludzi recesją w gospodarce, spadkiem PKB, skokowym zmniejszeniem się produkcji i bezrobociem, emigracją wielkich międzynarodowych koncernów oraz City za granicę. Choć rzadziej jest to Kontynent, za to częściej Singapur lub Hong Kong, „skąd widać jutro”, podczas gdy w starej, dobrej Europie widzimy co najwyżej „wczoraj”. Media głównie zajmują się ew. możliwością drugiego referendum, ew. przesunięciem terminu uruchomienia art. 50 Traktatu Lizbońskiego, śledzeniem słupków popularności i sprawdzaniem czy „naprawdę torysi wyprzedzili labourzystów o 6 punktów procentowych” oraz informowaniem, że „Brytyjczycy wypowiadają słowo Brexit 500 mln razy dziennie”.
Jeszcze do niedawna wyspiarskie media polowały na polityków w kontekście korupcji lub afer obyczajowych – jak w przypadku 39 parlamentarzystów, którym udowodniono nieprawidłowości w wydatkowaniu funduszy poselskich, którą odkrył „Daily Telegraph”, czy skandale seksualne Nigela Evansa i lorda Rennarda ujawnione przez „Guardiana”. Dziś mamy niby ten sam target – korupcja i sprawy obyczajowe, ale wszystko to w kontekście Brexitu. Doszedł także jeszcze jeden cel, na którym dzienniki konserwatywne nie pozostawiają suchej nitki – eurokraci z Brukseli. Że przypomnę liczne komentarze na temat każdego potknięcia Jean-Claude Junckera, Guya Verhofstadta czy Donalda Tuska. Np. na marny dowcip tego ostatniego o „piekle i miejscu tamże dla zwolenników Brexitu”, który brytyjskie dzienniki konserwatywne nazwały „dzikim atakiem”, „wypowiedzią złośliwą” i „zapalną”. A Andrew Pierce z „Daily Maila” pisał tak: „nawet jak na standardy Donalda Tuska wczorajsza wypowiedź zabrzmiała nieprzyjemnie i prowokacyjnie”, a „Daily Telegraph”: „jak widać Tusk sabotuje dzisiejszą wizytę Theresy May w Brukseli”. Jednak lewicowy „Guardian”, jak zwykle wziął stronę Unii i odpalił: „UE, najwyraźniej sfrustrowana brytyjskim rządem, rozpoczęła wojnę słów”, broniąc własną piersią niedyplomatycznej wypowiedzi szefa Rady Europejskiej.
Słowem, w epoce Brexitu zwykły podział na segment wartości konserwatywnych oraz lewicowo – liberalnych przeobraził się w inną klasyfikację – Brexiteers i Remainers. I wiadomo, że szef opozycji laburzysta i marksista Jeremy Corbyn czy lidera lewicowej Narodowej Partii Szkocji Nicola Sturgeon, oboje entuzjaści pozostania Zjednoczonego Królestwa w Unii, będą zawsze wspierani przez BBC, „Observera” czy „czerwoniaki” z Grupy The Mirror. Warto także powiedzieć, że zgodnie z fluktuacją zdarzeń, zmienia się także , czasem z dnia na dzień, opinia mediów lewicowych nt. tego, co aktualnie należałoby uczynić. Np. w słynnym głosowaniu w Izbie Gmin nad draftem umowy rozwodowej z UE, przywiezionej przez premier May z Brukseli, opozycja lewicowo-liberalna opowiedziała się przeciw, razem z liderem hard Brexiteers, Jacobem Rhyss- Moggiem, oczywiście każda z grup z diametralnie innych powodów. A teraz, choć jeszcze wczoraj zarzekał się, że nie ma takiej opcji, otrzymując silne wsparcie BBC czy „Guardiana”, Jeremy Corbyn powrócił do pomysłu drugiego referendum ws. Brexitu, i oczywiście znów otrzymał entuzjastyczną aprobatę BBC i „Guardiana”.
Jednak od dwóch co najmniej lat chaos i niepewność jutra pogłębiają się, granice podziałów są mobilne i wciąż się przesuwają tam i sam. W Labour Party widać przeciwników, ale i zwolenników propozycji rządowej Theresy May, entuzjastów bezwarunkowego pozostania w Unii, czyli kolejnego referendum, a w Conservative Party – hard-linerowców z Jacobem Rhyss – Moggiem i Borisem Johnsonem na czele, którzy optują za wyjściem z UE bez żadnej umowy, takich, którzy wspierają, ale i występują przeciw draftowi rozwodowemu May, ale i takich jak Anna Soubry, którzy chcą kolejnego referendum. A wszystkie te opcje znajdują swoje odbicie w brytyjskich mediach, konserwatywnych oraz lewicowo – liberalnych. Konflikt, czyli walka o kształt Zjednoczonego Królestwa, jego zależności i przyszłość – trwa.
A kalendarium wydarzeń na Wyspach jest następujące:
12 marca – finalne głosowanie w Izbie Gmin nad propozycją premier May, nad formułą no-deal Brexit oraz propozycją ewentualnego przesunięcia terminu uruchomienia art. 50 o kilka miesięcy.
13 marca – Theresa May wybiera się kolejny raz do Brukseli, licząc na dalszy ciąg negocjacji, których nie będzie. Co najwyżej, sugestia negocjatora ds. Brexitu ze strony unijnej, Michela Barniera, „techniczne przesunięcie terminu 29 marca o dwa miesiące”.
Ogólnie wiadomo, że w Izbie Gmin nie będzie zgody na formułę no-deal Brexit, i tu spodziewany jest consensus strony rządowej i opozycji, bo nikt prócz „twardogłowych” torysów nie pali się do tego rozwiązania. Raczej nie będzie akceptacji umowy rozwodową May, lecz – najprawdopodobniej – nad przełożeniem terminu uruchomienia art. 50 z marca na czerwiec lub koniec roku. I choć jeszcze kilka dni temu Theresa May wykluczała tę wersję, „nie tego domagali się brytyjscy wyborcy w referendum” i „ to tylko odwlecze w czasie te trudna decyzję”, wczoraj po raz pierwszy nie broniła się przed tym rozwiązaniem. Co wskazuje na to, jak słabym i chwiejnym jest negocjatorem, i jak bardzo nie ma planu działania. Należy się spodziewać, że i opozycja i część konserwatystów, którzy optują za pozostaniem w Unii, poprą to rozwiązanie, w nadziei, że przez tych kilka miesięcy cos nadzwyczajnego się zdarzy. Oczywiście każda z tych stron ma na myśli inny „cud”. Ci pierwsi, że zmęczone przedłużającym się chaosem społeczeństwo zażąda kolejnego referendum, a ci drudzy – że funkcjonariusze Unii okażą trochę dobrej woli i rozpoczną poważne negocjacje, albo też udręczeni ludzie zażądają rozstania się z UE bez umowy. Dziś w istocie wszystkie scenariusze lezą na stole, i każdy krok rządu Theresy May oraz Unii będzie komentowany na bieżąco przez wyspiarskie media. Każde na swój sposób, zgodny z jego politycznym interesem.
Elżbieta Królikowska-Avis (foto), sdp.pl